CIERPLIWOŚĆ PONOĆ JEST CNOTĄ...

 



Zawsze uważałam siebie za osobę cierpliwą. Moje marzenia, cele, pomysły realizuję po długim namyśle rozważając wszelkie za i przeciw. Potem potrafię je odłożyć na dłuższy czas, a następnie w czasie zupełnie nieprzewidywalnym (choć bardzo realnym) podejmuję się ich realizacji – przeważnie z bardzo dobrym skutkiem. Owszem zdarza się, że wkurzam się sama na siebie za swoją opieszałość – zawsze można było zrobić coś wcześniej, szybciej, inaczej – jednakże prawda jest taka, że na wszystko „przychodzi” właściwa pora, czas i miejsce, a nawet odpowiedni ludzie.

Jednak jest coś, do czego zupełnie nie mam cierpliwości… to seriale oraz serie książek. Codzienne czekanie, na to, co wydarzy się w kolejnym odcinku serialu nie jest dla mnie żadną przyjemnością, a już czekanie, aż moja ulubiona pisarka napisze kolejną część przygód swoich bohaterów to dla mnie udręka nie do opisania.

Uwielbiam seriale, których odcinek jest jakimś zamkniętym rozdziałem – zaczynającym się i kończącym w ciągu jakiejś godziny. Nawet, jeśli pewne wątki osobiste ciągną się przez całą serię nie wprawia mnie to stan zaniepokojenia. No chyba, że nadrabiam zaległości i oglądam sezon w tak zwanym „ciągu” na przykład podczas weekendu. No problem!

To samo dzieje się z książkami. Jedna książka, ale zaczynająca się na pierwszych i kończąca na ostatnich stronach jest tym, co lubię najbardziej. Start i meta najbliżej jak się da! Owszem nie ma sprawy, gdy sięgam po serię książek już jakiś czas temu wydanych (zdecydowanie nie jestem na bieżąco z czytaniem), a cały pakiet serii na półce daje mi poczucie totalnego spokoju.

I tak jak do tej pory moja ukochana ostatnio autorka Marta Radomska wprawiała mnie co jakiś czas w radosny czas oczekiwania na nową książkę, tak tym razem wprawiła mnie w ponury nastrój pisząc trylogię obyczajową.

Dwoje głównych bohaterów Nina i Adrian w pierwszej części „W tę samą stronę” poznają się, przeżywają niesamowite chwile, aby na zakończenie rozdzielić swoje drogi życiowe, pomimo tego, że mamy wrażenie, ba jesteśmy przekonani o tym, jak bardzo do siebie pasują, a może nie? Ta niepewność co do losów tych dwojga, dzięki sprytnemu planowi autorki – czyli, trzymania swoich czytelników w ciągłym oczekiwaniu (na oczywiście cudowne zakończenie) rozciąga się przez trzy części. Dwie z nich stoją już na moim regale, a trzecia… ?! No właśnie! Tylko nadzieja, w dobre serce pisarki i jej głowę pełną pomysłów, a przede wszystkim wiara w jej chęci do pracy – pozwali mi dziś po przeczytaniu drugiej części iść spać w spokoju. Ale Pani Marto jak tam można swoich oddanych czytelników męczyć?!

Ma oczywiście to także swoją dobrą stronę. Często po przeczytaniu książki tak polubimy bohaterów, że nie chcemy się z nimi rozstawać. Zaplanowana trylogia daje nam szansę, że nie pożegnamy Niny i Adriana zbyt szybko, a jednocześnie poznamy więcej zarówno radości, jak i perypetii w sumie „naszych” przyjaciół. Tak przyjaciół – bo często rozejrzawszy się wokół odnajdujemy ich w naszym realnych znajomych, przyjaciołach, czy też nas samych… Ich historie mogły (i pewnie) zdarzyły się niejednemu z nas lub komuś kogo znamy. Daje nam to, też możliwość wiary w to, że nawet największy problem da się rozwiązać, i nadzieję na lepszy dzień, spotkanie wspaniałych ludzi.

„Bez względu na to, jak bardzo się w życiu wali i pali, najczęściej pogorzeliska są po to, by mogło z nich powstać coś lepszego”

Co więc spotyka tych dwoje bohaterów w tej części trylogii po tytułem „Gdy jesteś obok”?
Po prostu… życie.

Nina po odejściu z pracy i rozstaniu z narzeczonym, próbuje rozpocząć nowe życie, w nowym mieszkaniu z nową pracą. Jednocześnie Adrian po wypadku próbuje dojść do ładu z własnymi rękami, a rozstanie z żoną – zmusza go do kupna mieszkania. I jakby tego nie nazwać – zbieg okoliczności, przewrotny los – tych dwoje mieszka… obok siebie! Nawet o tym nie wiedząc!

Oboje starają się zrozumieć, co tak naprawdę stało się między nimi. Dlaczego skończyło się, zanim się jeszcze na dobre rozpoczęło. A przede wszystkim starają się sobie „wmówić”, że to się skończyło!

„Dopiero teraz Nina w pełni zrozumiała, jak bardzo okrutne jest życie w kłamstwie. Można oszukiwać się przez długi czas, ale nie wiecznie. Mogła teraz zrobić dwie rzeczy: przeklinać prawdę, którą wreszcie poznała, i brnąć dalej w złudzenia albo stawić jej czoła i z pokorą zrobić porządek we własnym ogródku. Wypielić kłamstwa. Wyrwać z korzeniami strach. A przede wszystkim zacisnąć zęby i modlić się o siłę, która pomoże przejść przez to piekło.”


Strach. Myślę, że to największy nasz problem życiowy. Boimy się rozpocząć coś nowego, skończyć coś co nam zawadza, przyznać się do własnych uczuć. A gdy już sobie z tym poradzimy, często boimy się, że stracimy to co zdobyliśmy, co osiągnęliśmy, kogo pokochaliśmy… Zawsze może również zdarzyć się tak, że gdy już jesteśmy gotowi do pokonania własnego strachu, podjęliśmy decyzję – gdzieś obok odzywa się los, chichocząc pod nosem i stawia przed nami kolejną przeszkodą… Ale jak to powiedział ksiądz Jan Twardowski:
„… nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka to otwiera okno…”
Na szczęście są w internecie media społecznościowe, w których Marta Radomska „rzuca” swoim wiernym i cierpliwym czytelnikom promyczki nadziei w formie krótkich wiadomości jak to jej „idzie” pisanie, a czasami nawet, o czym pisze i co się dzieje u Niny i Adriana – więc ten czas oczekiwania staje się dość możliwy do zniesienia. Czekam więc cierpliwie na kolejną część – oczywiście mając nadzieję na zakończenie w stylu „i żyli długo i szczęśliwie”. A dlaczego nie?!

Podobne Posty:

0 komentarze

Flickr Images

Popularne Posty

Instagram